Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - Dokšd udali się Heechowie
DOKĄD UDALI SIĘ HEECHOWIE?
Z okazji dziesiątych urodzin do Robina Broadheada przyszło kilka osób. Sąsiadka dała mu parę skarpetek oraz grę planszową i w formie żartu książkę pod tytułem Wszystko, co wiemy o Heechach. Dopiero niedawno odkryto ich tunele na Wenus i snuto wiele domysłów na temat miejsca, do którego się udali, a także jak wyglądali i jakie mieli zamierzenia. Dowcip polegał na tym, że chociaż książka liczyła sto sześćdziesiąt stron, wszystkie były puste.
Tego samego dnia, w tym samym czasie, a w każdym razie o odpowiedniej godzinie czasu lokalnego, który był czymś zupełnie innym, pewna osoba gdzieś pośród gwiazd odwracała się na drugi bok, zanim na powrót zasnęła. Ta osoba również szykowała się do obchodów rocznicy, ale nie na przyjęcie gości. Znajdowała się daleko - ponad czterdzieści tysięcy lat świetlnych - od urodzinowego tortu i świeczek Robina Broadheada. Z wyglądu nie przypominała istoty ludzkiej. Ten ktoś miał swoje imię, ale przez szacunek oraz przez wzgląd na pracę, jaką wykonywał, zwykle zwracano się do niego „Kapitanie". Nad jego kwadratowatą, słabo owłosioną głową, niezbyt odległe gwiazdy świeciły jaskrawo. Kiedy na nie spoglądał, raziły go w oczy pomimo specjalnie zaprojektowanej szklanej kopuły, osłaniającej miejsce, w którym mieszkał, i całą planetę. Ponura czerwona gwiazda typu C. Pojedyncza gorąca koloru słomy gwiazda typu F - oczy bolały, kiedy się na nią patrzyło. Na niebie Kapitana nie było gwiazd jasności O czy B. Nie było na nim także gwiazd wyblakłych. Kapitan potrafił rozpoznać każdą z nich, bo było ich tylko dziesięć tysięcy - znał je wszystkie, zimne i stare, nawet takie, które z trudem dostrzegał gołym okiem. A poza tymi znanymi tysiącami gwiazd nie widział nic, w każdym razie nie z miejsc, do których mógł dojść piechotą, ale ze swoich licznych lotów międzygwiezdnych wiedział, że poza nimi wszystko było niespokojną, prawie niewidoczną, niebieskawą powłoką, która otaczała to, co on i jego lud posiadał we wszechświecie, czyli niebo, które człowieka mogło przyprawić o dreszcz. Tego wieczoru, gdy Kapitan powtarzał sobie w myśli, co się może stać, kiedy się obudzi, niebo to nawet jego omal nie przeraziło.
Kapitan, o płaskim torsie, choć jednocześnie szerokich ramionach i biodrach, kolebiąc się szedł z powrotem do ruchomego pasa, który miał go przewieźć do kokonu. Nie była to długa podróż. W jego odczuciu zaledwie kilka minut. (Czterdzieści tysięcy lat świetlnych stąd Robin Broadhead jadł, spał, zaczął chodzić do liceum, wypalił swoją pierwszą trawkę, złamał kość w nadgarstku, następnie mu ją złożono i przytył prawie dziesięć kilo, zanim kapitan zszedł z ruchomego pasa). Kapitan życzył dobrej nocy swoim sennym współtowarzyszom (dwoje z nich było od czasu do czasu jego partnerami seksualnymi), zdjął z ramion naszyjniki oznaczające szarżę, spomiędzy szeroko rozstawionych nóg odpiął pas przytrzymujący system równowagi biologicznej oraz porozumiewania, uniósł pokrywę kokonu i wsunął się do środka. Przewracał się z boku na bok, z osiem czy dziesięć razy przykrywając się miękką, gąbczastą, gęstą podściółką. Lud kapitana częściej zamieszkiwał jamy niż koczował na równinach. Sypiali doskonale, tak jak ich prehistoryczni przodkowie. Kiedy już się ułożył wygodnie, wysunął spod podściółki kościstą rękę, żeby zaciągnąć pokrywę kokonu. Tak jak to robił całe życie. Tak jak robili wszyscy jego ludzie, żeby dobrze spać. Podobnie zaciągali na siebie gwiazdy, kiedy postanowili, że wszyscy muszą zapaść w długi i uciążliwy sen.
Żart z urodzinową książką Robina troszkę się nie udał, ponieważ mijał się nieco z prawdą. Coś niecoś bowiem o Heechach wiedziano. Było oczywiste, że różnią się od istot ludzkich, ale w kwestiach zasadniczych je przypominają. Chociażby pod względem dociekliwości. Tylko dociekliwość mogła ich zmusić do tego, żeby odwiedzić tak wiele dziwnych miejsc, i to tak odległych. Albo pod względem techniki. Ich nauka nie była podobna do ludzkiej, ale opierała się na tej samej termodynamice, na tych samych prawach ruchu, na tej samej rozpiętości umysłu między mikro i makroświatem, między cząstką nuklearną i wszechświatem. A także pod względem zasadniczego składu chemicznego ciała. Oddychali całkiem podobnym powietrzem. Jedli to samo.
Najważniejsze jednak w naszej wiedzy o Heechach było to, czego wszyscy sobie życzyli, lub czego się domyślali, to znaczy, że Heechowie, gdyby się nad tym dobrze zastanowić, niezbyt się różnili od ludzi. Może tylko o kilka tysięcy lat wyprzedzali nas pod względem cywilizacyjnym i naukowym. A może nawet i nie tak bardzo. I to, czego wszyscy się domyślali (lub na co liczyli) było prawdą. Niecałe osiemset lat minęło od czasu, kiedy prymitywny jeszcze statek Heechów wykorzystał po raz pierwszy zjawisko zanikania masy do transportu i kiedy ich wyprawy przebadały większą część Galaktyki (w Wąwozie Olduvai jeden z przodków Zezulki zastanawiał się właśnie, co zrobić z kością antylopy, którą dała mu matka).
Tylko osiemset lat, ale za to jakich!
Nastąpiła eksplozja Heechów. Był ich miliard. Potem dziesięć miliardów. Potem sto. Budowali pojazdy na kółkach, które toczyły się i podbijały nieznaną powierzchnię planety, a kilka zaledwie pokoleń później już lecieli w przestrzeń w rakietach.
Minęło parę następnych pokoleń i zaczęli penetrować planety wokół pobliskich gwiazd. Ciągle czegoś nowego się uczyli. Udoskonalili gigantyczne, a jednocześnie precyzyjne urządzenia - gwiazdę neutronową do detektora grawitacji, interferometr o zasięgu roku świetlnego do wyłapywania i mierzenia fal radiowych pochodzących z galaktyk, których przesunięcia ku czerwieni mają granicznie duże wartości. Odwiedzane przez nich gwiazdy i badane galaktyki były prawie identyczne, jak te widziane z Ziemi - w czasie astronomicznych kilkuset tysięcy lat w tę czy w tamtą stronę nie ma większego znaczenia, lecz widzieli je wyraźniej i lepiej rozumieli.
I to, co zobaczyli i zrozumieli, miało dla nich znaczenie zasadnicze. Co się tyczy domysłu Alberta - był słuszny - prawie słuszny - aż do tego punktu, w którym omal całkowicie tracił swoją słuszność.
I na skutek wniosków, do których doszli, zrobili to, co im się wydawało najwłaściwsze.
Raz jeszcze odwiedzili wszystkie odległe miejsca, w których byli, posprzątali po sobie i zabrali to, co mogło się okazać przydatne i co się dało zabrać.
Przebadali kilka milionów gwiazd i wybrali parę tysięcy - niektórych się pozbyli, ponieważ były niebezpieczne, inne zebrali do kupy. Dla nich nie było to nic trudnego. Umiejętność unicestwienia masy i jej stwarzania oznaczała, że siła grawitacji była na ich usługi. Wybrali populację gwiazd długowiecznych i stabilnych, zebrali je razem, a pozbyli się co bardziej niebezpiecznych. Wszystko to w jednym celu. Czarne dziury są różnych rozmiarów. Siła przyciągania dokładnie zawijała skoncentrowaną jakby masę w pewnej określonej pojemności. Czarna dziura może być tak duża jak galaktyka, a jej gwiazdy są prawie tak odległe jak gwiazdy naszej. Plany Heechów nie miały takiej skali. Poszukali przestrzeni o średnicy kilkudziesięciu lat świetlnych, wypełnili ją gwiazdami, wkroczyli do niej w swoich statkach...
I przyglądali, się jak przestrzeń wokół nich się zamyka.
Od tamtej pory Heechowie, oddzieleni od reszty wszechświata, zagrzebali się w swoich gwiezdnych norach. Czas się dla nich zmienił. W czarnej dziurze płynie wolniej - znacznie wolniej. Na zewnątrz minęło ponad ćwierć miliona lat. Wewnątrz - tyle, co Kapitanowi wydawało się jedynie kilkoma dziesiątkami. Kiedy mościli sobie wygodne gniazda na podbitych planetach, od dawna przystosowanych już do życia - mieli na to prawie całe stulecie. Łagodna, ciepła epoka pliocenu ustąpiła przed burzami i sirocco plejstocenu. Lodowiec z Gunz nasunął się z północy i wycofał. Potem powstały kolejno: Mindel, Riss i Wurm. Australopiteki porwane przez Kapitana, żeby ich uratować, albo przynajmniej przebadać, bo może dałoby się z nich coś wykrzesać - wyginęły. Eksperyment się nie powiódł. Pojawił się neandertalczyk. Ludzie przemieszczali się z północy na południe w zależności od ruchów lodowca, wymyślali narzędzia, uczyli się grzebać zmarłych i komunikować się dmąc w zawinięte rogi koziorożców, jednocześnie próbując porozumiewać się za pomocą mowy. Kontynenty połączyły pomosty lądowe, które następnie znalazły się pod wodą. Niektóre przerażone, przymierające głodem prymitywne plemiona przenosiły się po nich; na przykład z Azji fala ludzka przesunęła się przez Alaskę aż do Przylądka Horn. Tym, którzy pozostali na Alasce, wytworzyły się wokół zatok warstwy tłuszczu, które miały chronić ich płuca przed gryzącym zimnem Arktyki. Dzieci, które Kapitan spłodził w tunelach Wenus i które zatrzymał przy sobie, podczas gdy on i jego ekipa badali Ziemię i wybierali najbardziej obiecujące egzemplarze spośród naczelnych, nie osiągnęły jeszcze dojrzałości, kiedy Homo sapiens uczył się, do czego służy ogień i koło.
A czas mijał.
Każde uderzenie podwójnego serca Kapitana trwało pół dnia według czasu biegnącego we wszechświecie na zewnątrz. Kiedy Sumerowie zeszli z gór, aby założyć miasto na Wyżynie Perskiej, Kapitana zaproszono do rozmów na temat zbliżającej się rocznicy. Gdy przygotowywał listę gości, Sargon stworzył imperium. Podczas gdy instruował maszyny co do programu tego spotkania, malutcy, drżący ludzie ociosywali niebieskie menhiry, by zbudować Stonehenge. Gdy Kapitan niepokoił się, że niektórzy goście zrezygnują i trzeba będzie coś zmienić w ostatniej chwili, Kolumb odkrył Amerykę. Skończył wieczorny posiłek, kiedy pierwsze ludzkie rakiety niepewnie wyruszały na orbitę i postanowił rozprostować nogi zanim pójdzie spać, gdy badacz z Ziemi, ku swemu zaskoczeniu, wpadł do pierwszego tunelu Heechów na Wenus. Okres, kiedy Robin Broadhead rósł, dojrzewał, wyruszył na Gateway i odbył tam parę misji, odkrycie Fabryki pożywienia i podjęcie decyzji o jej zbadaniu po prostu przespał. Na moment się przebudził, kiedy misja Herter-Hallów rozpoczynała swą czteroletnią podróż na orbitę, i zasnął z powrotem - dla Kapitana trwało to nie dłużej niż pół godziny - i przespał całą ich nużącą wyprawę. Bądź co bądź, był przecież względnie młody. Miał przed sobą odpowiednik dobrych dziesięciu lat aktywnego, energicznego życia - na zewnątrz odpowiadało to mniej więcej dwustu pięćdziesięciu tysiącom lat.
W czasie dorocznego spotkania Heechowie mieli przedyskutować swoją decyzję, by skryć się w czarnej dziurze oraz zastanowić nad tym, co należałoby jeszcze zrobić.
Spotkanie było bardzo krótkie. Wszystkie zebrania Heechów były krótkie, chyba że były to spotkania towarzyskie i jeśli przedłużały się, to tylko ze względu na miłą atmosferę. Dyskusje prowadzone z pomocą maszyn eliminowały straty czasu do tego stopnia, że o losach świata można było zadecydować w ciągu paru minut.
Ustalono wiele rzeczy. Było parę niepokojących sygnałów. Gwiazda typu F, którą właściwie niechętnie włączyli do swego gniazda, wykazywała pewne oznaki maksymalnej niestabilności. Choć może to jeszcze kwestia przyszłości. Tyle że warto się zastanowić, czyby się jej nie pozbyć. Niektóre wiadomości nie były zbyt radosne, ale nie stanowiły zaskoczenia. Ostatni statek zwiadowczy nie wykrył w zewnętrznym świecie żadnych śladów cywilizacji, która badałaby kosmos. Niektórych wiadomości się spodziewano i z góry nie brano ich pod uwagę. Niezwykle dokładne badania teoretyczne wykazały, że hipoteza o oscylowaniu wszechświata jest słuszna i tym samym hipoteza o słuszności Zasady Macha (oczywiście nie nazywali jej w ten sposób), sugerująca, iż na samym początku Wielkiego Wybuchu można zmienić liczby bezwymiarowe, została utrzymana. I wreszcie pod dyskusję poddano decyzję, czy słusznie zrobili zamykając się w przestrzeni, w której czas płynie czterdzieści tysięcy razy wolniej niż na zewnątrz. Czy 40000 do l to dobra proporcja? Można byłoby ją zwiększyć po prostu ścieśniając czarną dziurę i może jednocześnie dałoby się wtedy wyeliminować przysparzającą kłopotów gwiazdę F. Zarządzono odpowiednie badania. Pogratulowano komu trzeba. I na tym zebranie się skończyło.
Kapitan, zakończywszy pracę, raz jeszcze wyszedł na powierzchnię przespacerować się. Nastał już dzień. Przezroczyste ekrany odpowiednio się przyciemniły. Piętnaście czy dwadzieścia jaskrawych gwiazd świeciło na niebieskozielonkawym niebie, robiąc konkurencję Słońcu. Kapitan ziewnął szeroko, pomyślał chwilę o śniadaniu, lecz zamiast śniadania zdecydował się na odpoczynek. Siedział senny w brązowym blasku słońca i rozmyślał o zebraniu oraz o wszystkim, co się z nim łączyło. Heechowie i ludzie byli bardzo podobni i Kapitan czuł się po ludzku zawiedziony, że te istoty, które sam wybrał i osadził na artefakcie, nie osiągnęły jeszcze niczego. Oczywiście, może jeszcze zdążą. Rakiety zwiadowcze powracają raz na rok albo na dwa lata i, jak łatwo obliczyć, stanowi to mniej więcej pięćdziesiąt tysięcy lat czasu ziemskiego, więc może gdzieś pomiędzy nimi wciśnie się jeszcze jakaś cywilizacja, która dociera do gwiazd. Nawet jeśli zawiedzie jego własny plan, w całej Galaktyce znajduje się z piętnaście czy szesnaście innych miejsc, gdzie natknął się na rokujące nadzieję ślady inteligentnego życia, które pewnego dnia może się jeszcze rozwinąć. Tyle że niektóre z nich nie były nawet na takim stadium rozwoju, jak australopiteki.
Kapitan rozsiadł się wygodnie na rozwidlonej ławce, kapsuła z systemem równowagi biologicznej spoczywała poniżej pod odpowiednim kątem, i zmrużył oczy patrząc w słońce. Jeśli się zjawią - zastanawiał się - skąd będziemy wiedzieli, że ten moment nastąpił? Czy rozstąpi się niebo? (Co za głupota, zganił sam siebie). Czy może cienka powłoka Schwarzschilda okrywająca czarną dziurę po prostu wyparuje, a do środka zajrzy wszechświat gwiazd? To z kolei mało prawdopodobne.
Ale będą wiedzieli, jeśli już to nastąpi. Co do tego nie miał wątpliwości.
Były na to ewidentne dowody.
Dowody czytelne nie tylko dla Heechów. Również gdyby którykolwiek z ich eksperymentów osiągnął etap rozwoju cywilizacji naukowej, też mógłby to zauważyć. Na przykład, anizotropiczną naturę kosmicznego promieniowania tła 3K, wykazującą trudne do wyjaśnienia przesunięcie (ludzie nauczyli się to odczytywać, a nawet może ją zrozumieli). Teorię fizyczną sugerującą, że takie liczby podstawowe, dzięki którym życie jest możliwe, mogą w pierwszym rzędzie zostać zmienione (ludzie już ją zrozumieli, ale nie byli pewni, czy jest prawdziwa). Ledwo uchwytne ślady dochodzące z odległych galaktyk wskazywały, że tempo rozwoju eksperymentów powoli malało, a w przypadku niektórych wystąpił regres. Ludzie nie byli tego w stanie zauważyć - jeszcze nie. Ale może dostrzegą to za parę lub parędziesiąt lat.
Kiedy Heechowie zorientowali się, że wszechświat nie tylko można zniszczyć, aby go na powrót odbudować, albo że obecnie Ktoś to gdzieś robi - byli przerażeni. Mimo usilnych starań nie mogli dojść do tego, Kto to robi, ani gdzie ten Ktoś może się znajdować. Jedno było pewne - Heechowie woleli się z nim nie spotkać.
Zatem Kapitan i wszyscy pozostali pragnęli, by ich eksperyment się powiódł i życzyli rozwagi jego autorom. Po prostu z sympatii. I z ciekawości. A także z innego jeszcze powodu. Eksperymenty były czymś więcej niż zwykłym doświadczeniem. Stanowiły coś w rodzaju państwa buforowego.
Jeśli którakolwiek z eksperymentalnych ras zapoczątkowanych przez Heechów zaczęła się rozwijać, może już teraz osiągnęła wysoki poziom techniki. Być może nawet już odnalazła ślady Heechów. Jak przerażone musiałyby być te istoty odnajdując to, co po sobie zostawili, rozmyślał Kapitan. Usiłował się uśmiechnąć w duchu układając sobie następujące równanie: „Doświadczenia" (są dla) „Heechów" (tym czym) „Heechowie" (są dla) „Nich".
Kimkolwiek Oni są.
Kapitan pomyślał sobie ponuro, że kiedy ci Oni powrócą, by na powrót zamieszkać wszechświat, który przetwarzają tak, by odpowiadał ich zamierzeniom, w pierwszym rzędzie zajmą się tymi pozostałymi, nim zabiorą się do nas...
KONIEC
Strona główna
Indeks